poniedziałek, 30 stycznia 2012

Warao


Chyba odwiedzając różne kraje najciekawsi są ludzie je zamieszkujący. Zachwyca mnie egzotyczna roślinność, zwierzęta trochę onieśmielają, ale ludzie... Patrząc na Indian z plemienia Warao próbuję zrozumieć, co daje im siłę, by żyć w tak trudnych warunkach. Podziwiam ich spokój. Bujają się cały dzień w hamakach, pogodzeni z własnym losem. A może patrzą na nas turystów i zastanawiają się, gdzie my tak pędzimy? A co robią dzieci wychowywane w dżungli? Na odpowiedź długo nie musiałam czekać. Zamiast na bezpieczny plac zabaw wypływają na "rundkę" wokół chaty.







czwartek, 26 stycznia 2012

Spacer przez dżunglę


Popołudnie rozpoczęliśmy od pływania w indiańskich canoe. Przede mną siedziało czterech "dzielnych" facetów, za mną niepozorny Indianin. W ręku trzymał niewielkie wiosło, którym sprawnie manewrował. Przy najdrobniejszym ruchu płytka łódeczka zrobiona z jednego kawałka drewna, chwiała się na boki jak oszalała, a my krzyczeliśmy ze strachu, po czym wybuchaliśmy nerwowym śmiechem, znów wprawiając kajak w drgania. Woda w rzece nie zachęcała do kąpieli. Wiedzieliśmy, że brunatny kolor i mętność skrywają piranie, węże, kajmany i inne nieprzyjazne stworzenia. Czas umilał nam skrzek papug, pluskające się żółwie czy pięknie kwitnące rzeczne hiacynty.




Kolejną atrakcją, która czekała na nas, było polowanie na piranie. Wzięliśmy kije z kawałkiem żyłki i haczykiem z przynętą i tą prostą wędką próbowaliśmy zwabić ryby. Nagle mój kij zaczął się groźnie wyginać i wyciągnęłam 25 cm piranie. Była to największa ryba, jaką w swoim życiu złowiłam i z pewnością najgroźniejsza.
Podekscytowani polowaniem szykowaliśmy się na "spacer przez dżunglę" Wszyscy musieliśmy ubrać kalosze, które czekały na nas w campie. Przewodnik znów przypomniał o spryskaniu się preparatem odganiającym komary. Wsiedliśmy do łodzi i ruszyliśmy na podbój dżungli. Po drodze Indianin pokazał na rzecznego kakaowca, którego owoce próbowaliśmy.



Łódź zatrzymała się przy zielonej "ścianie", którą można było pokonać tylko przy użyciu ostrej maczety. Przewodnik wycinał nam ścieżkę w dżungli pierwotnej (lesie, którego nikt nigdy nie ścinał), a my staraliśmy się za nim nadążyć. Nogi grzęzły nam w błocie. Męża kalosze przy pierwszym kroku okazały się dziurawe, ale to nie miało większego znaczenia. Po kilku krokach nie widać było nic poza oszałamiającą roślinnością. Korzenie drzew wystawały ponad nasze głowy. Liście miały kilka metrów długości. Nasłuchiwaliśmy odgłosów zwierząt. Próbowaliśmy wody wypływającej z kawałka ściętego pnia drzewa. Mieliśmy okazję, choć z niej nie skorzystaliśmy, skosztować termity. 
Nagle ktoś krzyknął "wąż". W sekundę Indianin doskoczył do niego i dopóki wszyscy nie przeszli "pilnował" go z przygotowaną maczetą. Potem przewodnik opowiedział nam, że wąż ten był bardzo silnie jadowity. Potrafi skoczyć na metr, ukąsić ofiarę, która umiera w ciągu 20 godzin. To był najbardziej nieprzyjemny moment podróży. Ostatkiem sił doszłam do łodzi. Byłam bardzo szczęśliwa, że ten spacer mam już za sobą.




















 


czwartek, 19 stycznia 2012

Delta Orinoko

Mała Indianka opiera się o nasz "autokar".
W końcu nadszedł dzień, na który czekaliśmy od kilku miesięcy. Wstaliśmy około 4 nad ranem, by wyruszyć do dżungli. Niewielki, ale porządny samolot zabrał nas z Margarity na spotkanie z naturą. Po półgodzinnym locie, przesiedliśmy się do "autokaru". Jak przewodnik nas poinformował "luksus się właśnie skończył". Jechaliśmy około 2 godzin w głąb lądu drogą, która nie miała zakrętów, skrzyżowań. Szosa wybudowana wśród pól i dzikiej roślinności prowadziła nas do delty Orinoko. W niewielkiej miejscowości, otoczeni bosonogimi indiańskimi dziećmi wysmarowaliśmy się preparatami na komary i olejkami, ochraniającymi przed mocnymi promieniami słońca, ubraliśmy czapki na głowę, pożegnaliśmy się z cywilizacją i dziarsko wkroczyliśmy na dwie metalowe łodzie, którymi dopłynąć mieliśmy do campu położonego wewnątrz dżungli.


Ostatni kontakt z cywilizacją.

Miliony odcieni zieleni, liście wielkości domów, przedziwne odgłosy, woda w kolorze rozmytego błota mieszały się z dźwiękami wydawanymi przez aparaty fotograficzne. Każdy chciał utrwalić miejsce, w którym się znalazł. Chyba wszyscy czuli niesamowitą ekscytację. Jakaś siła w nas wstąpiła. Nikt nie narzekał, nie marudził. Słońce nie świeciło za mocno, woda nie była za mokra, a komary - nawet ich nie zauważyliśmy. 









Co chwilę mijaliśmy indiańskie chaty, choć chyba określenie chata jest przesadzone. To drewniane wiaty na palach, z dachem pokrytym liśćmi palmowymi, w których wiszą kolorowe hamaki. Indianie zamieszkujący tereny delty Orinoko, drugiej co do wielkości delty po Amazonce, należą do plemienia Warao (ludzie łodzi). To ludzie, którzy przemieszczają się z miejsca na miejsce. Ich dzieci nie chodzą do szkół. Warao wierzą, że Ziemia jest płaska, a pomiędzy niebem a ziemią istnieje pal, po którym przechodzą dusze. Dziewczynki z plemienia kończąc 15 lat mają obcinane włosy - symbol, świadczący o gotowości założenia rodziny. Indianie wierzą, że to matka przekazuje córce geny, więc dziewczynki zostają przy rodzicach, a chłopcy biorą swój hamak i wprowadzają się do domu teściów. Po trzech latach, jeśli zdobędą zaufanie rodziców panny, mogą założyć rodzinę. Kobiety rodzą około 15 dzieci. Głównym zajęciem Indian Warao jest zbieractwo i rybołówstwo. Potrafią również wyplatać wspaniałe przedmioty z liści palmowych (przede wszystkim hamaki).






 

Wreszcie dopływamy do naszego campu. Rozlokowujemy się w "pokojach na palach" przygotowanych na wzór indiańskich chat. Zamiast hamaków mamy jednak drewniane łóżka przykryte moskitierami. Przewodnik instruuje nas jak można bezpiecznie wejść do łóżka. Prosi również, by nie zostawiać nic na zewnątrz. W końcu nie wiadomo, kto nas może odwiedzić! W campie może spać jednorazowo około 30 osób. Jedzenie przygotowują dla nas Indianie. "Drewniane ścieżki", podobnie jak "domki", są  położone na palach. Jak się okazuje są tu tak silne przypływy i odpływy, że dwa razy w ciągu doby woda podchodzi pod samą podłogę. W nocy to pluskanie wody okaże się bardzo złowrogie.






środa, 18 stycznia 2012

Jeepami po Isla Margarita

 Margaritę zwiedzaliśmy jeepami. Auta może nie miały sprawnych świateł, wycieraczek, lusterek (tak niezbędnych dla europejskiego kierowcy), ale muzyka w nich dudniała na pełen regulator. W rytmie salsy poruszało się dziesięć zdezelowanych samochodów, w których drzwi musieliśmy przywiązywać sznurkiem, żeby na wybojach nie powypadać. Ale humory dopisywały wszystkim. Miejscowi kierowcy śpiewali z takim samym zaangażowaniem, z jakim starali się pokazać nam wenezuelskie uroki. Najbardziej zachwycała przyroda!