środa, 30 stycznia 2013

Alicja w Krainie Czarów



Chyba Alicji w Krainie Czarów nie trzeba nikomu przedstawiać. Wszyscy ją znają, choć nie wszyscy kochają. Jedno jest pewne obok Alicji nie można przejść obojętnie. To książka, która albo wciąga i zapiera dech, albo odrzuca. Warto jednak spróbować ją przeczytać, by wyrobić sobie własne zdanie na jej temat.

Szczególnie polecam najnowsze wydanie tej powieści w zupełnie nowym tłumaczeniu Elżbiety Tabakowskiej. Niektórzy zadadzą sobie pewnie pytanie, jak i czyni to sama Tłumaczka, po co po raz dziewiąty tłumaczyć ten sam tekst? Może po to, by był on bardziej zrozumiały dla dzisiejszego czytelnika, dla którego epoka wiktoriańska i XIX wieczne wierszyki, których uczyły się brytyjskie dzieci są bardziej odległe od Księżyca. 

Do nowego tłumaczenia idealnie pasują mistrzowskie ilustracje wykonane przez samą Tove Jonsson. Tak, tak tą, która dzieciom najmocniej kojarzy się z ukochaną serią o Muminkach.  Zamiast niezbyt urodziwej, przerysowanej Alicji Johna Tenniela poznajemy sympatyczną koleżankę z sąsiedztwa, która uczestniczy w niezwykłej przygodzie.

Czytając Alicję warto przypomnieć sobie, że jest to książka napisana przez angielskiego wykładowcę matematyki, który świetnie posługiwał się absurdem, mieszaniną satyry i aluzji, ale także odniesieniami matematycznymi. W książce tej znajdziemy masę gier słownych, które nie zawsze dla współczesnego młodego czytelnika są łatwe do zrozumienia. Ale czy wszystko musi być zawsze zrozumiałe?

Nie potrafię określić ram wiekowych dla czytelników Alicji. Sądzę, że może być ona niezwykłą podróżą do krainy baśni dla dobrze czytającego dziesięcio-dwunastolatka, ale i fantastyczną lekcją dla rodziców czy dziadków.  Mam jednak pewną przestrogę dla czytelników, niezależnie od ich wieku. Uważajcie na Kota, który tłumaczył Alicji, że ona również jest zwariowana, tak jak wszyscy w tej Krainie.

„… - Skąd pan wie, że jestem zwariowana? – zapytała Alicja.
- Z całą pewnością jesteś. Inaczej byś tu nie przyszła. …”

Ów Kot mógłby czytelnikom powiedzieć: „Z całą pewnością jesteście zwariowani. Inaczej byście tego nie czytali”.

Mimo wszystko życzę miłej lektury i odrobiny oderwania od rzeczywistości!

wtorek, 29 stycznia 2013

Les Trois Vallées


Od kilkunastu lat marzyłam, by kiedyś pojechać do Les Trois Vallées, czyli Trzech Dolin we Francji, najwspanialszego ośrodka narciarskiego, o którym rok w rok opowiadał mi mój tata. Muszę przy tym wspomnieć, że to właśnie tata nauczył mnie nie tylko, jak jeździć na nartach, ale również jak pokochać narciarstwo, góry, śnieg... Za każdym razem, gdy z trudem wciśnięte buty narciarskie przypinam do nart i zaczynam sunąć w dół stoku wraca do mnie to niesamowite uczucie wolności. Słyszę tylko świst śniegu pod nartami, czuję przyspieszone bicie serca, widzę biel wymieszaną z błękitnym niebem (przy ładnej pogodzie oczywiście) i wiem, że to jedne z najwspanialszych chwil mojego życia.



Jak wspomniałam kilkanaście lat trwało, abyśmy w końcu mogli odwiedzić to wymarzone miejsce. Dzieci bowiem musiały na tyle podrosnąć, byśmy nie zabili się wzajemnie podczas podróży (ponad 1500 km), a także musiały na tyle nauczyć się jeździć i pokochać ten sport, by sprostać nartostradom o długości ponad 600 km!!!


Wreszcie jednak się udało i dotarliśmy późnym popołudniem (po drodze spaliśmy w Niemczech) do miejscowości Les Menuires na wysokości 1815 m n.p.m. Najbliższe dni mieliśmy spędzić w domkach wybudowanych dla uczestników olimpiady w Albertville w 1992 roku. Pomimo późnej pory dookoła było dość jasno, to dzięki księżycowi odbijającemu się w śniegu, jak również lampkom porozwieszanym tu i ówdzie na choinkach rosnących wzdłuż drogi, a także na drewnianych balkonach naszych chatek. Wydawało nam się, jakbyśmy wjechali do bajkowej krainy.


Z każdego okna mieliśmy widok na inny szczyt i ośnieżony stok. Ruszające o poranku wyciągi narciarskie wyganiały nas z łóżek, bo przecież nie przyjechaliśmy tutaj, by się wylegiwać do późna. Wyciągi zresztą tak są porozmieszczane, że z każdego domku można bezpośrednio do nich dojechać, a pnący się w górę narciarze często przejeżdżają tuż nad dachami domów.


Przez pierwsze dni nie mogliśmy się za bardzo połapać, w którą stronę mamy się udać, a co gorsza jak zapamiętać drogę powrotną. Na szczęście dobrze przygotowane mapki, a przede wszystkim mój tata zapoznał nas z Trzema Dolinami. Udało nam się odwiedzić każdą, czyli Courchevel, Méribel i Belleville (w ostatniej mieszkaliśmy). Wjechaliśmy na jeden z najwyższych szczytów w okolicy, dostępnych dla narciarzy - Cime Caron - 3200!!! Co rusz podziwialiśmy Mont Blanc, który był niemal na wyciągnięcie dłoni. Zresztą jednego dnia nasza córeczka rozczarowała się słysząc, że na tą białą górę nie pojedziemy. Wygrzewaliśmy się w słońcu, testowaliśmy creme brulee i grzane winko w co drugim schronisku. Wprawdzie nie udało nam się przejechać wszystkimi z 335 tras, ale spędziliśmy cudowne wakacje i już nie możemy się doczekać kolejnego razu.

czwartek, 10 stycznia 2013

Ulica tysiąca kwiatów


Tego potrzebowałam po świątecznej krzątaninie. Kilku wieczorów w fotelu przed kominkiem w blasku choinkowych lampek :-) z książką. 

Wiadomo, że nie powinno się wybierać książki po okładce, ale ta tak mnie zauroczyła, że nie mogłam się jej oprzeć. Pewnie tego samego nie mogę powiedzieć o treści, ale czytanie jej to nie był stracony czas. Nie jest to książka, którą zamyka się z żalem, ale również nie jest to książka, przez którą nie można przebrnąć. Ot, taki przerywnik dnia codziennego. Bije z niej spokój i pogodzenie się z losem, a los bohaterów nie oszczędza.

Akcja rozpoczyna się tuż przed II wojną światową w Tokio. Najpierw jest śmierć rodziców dwójki japońskich chłopców, a potem trudności narastają... Aczkolwiek nikt nie krzyczy o niesprawiedliwości, nie zadaje pytań. Tylko ze schylonym czołem przyjmuje kolejne trudy, jako kolejne lekcje pokory.

Osieroceni chłopcy - Hiroshi i Kenji, wychowywani są przez kochających ich, ale i siebie nawzajem, dziadków. Tradycyjne japońskie wartość dają rodzinie oparcie i spokój, a wzajemny szacunek fascynuje. Jest tu miejsce i dla sportowca, dla którego życie to zapasy sumo, jak i miejsce dla artysty, który kocha rzeźbić maski dla aktorów teatru no. Czy wybuch wojny jest wstanie zniszczyć tę rodzinę? Czy bombardowania, głód, choroby pokonają ich? Czy będą potrafili odnaleźć się w odradzającej się Japonii, gdzie surowe tradycje będą wypierać amerykańscy żołnierze zabawiający się na tokijskich ulicach?

Czytając książki o Japończykach czy Chińczykach (choć może generalizuję) zawsze zadziwia mnie ich mentalność, tak różna od naszej. Staram się nauczyć ich wrodzonej pokory, tego braku zbuntowania, tej umiejętności znoszenia cierpienia. Nabieram dystansu do naszych problemów. Pochylenie głowy nie musi oznaczać przegranej...