Niedawno odbyliśmy niesamowitą podróż. Dzieci zostawiliśmy z ciocią i wujkiem, a sami ruszyliśmy do Wenezueli. Trudno opisać pierwsze wrażenie. Mąż siedział z nosem przyklejonym do szyby i pstrykał fotki starych samochodów, a ja szukałam chociaż jednego normalnego domu. Same baraki, brud, śmieci i uśmiechnięci ludzie. Kontrast niesamowity. Po chwili ten uśmiech i nam się udzielił. Po 16 godzinach podróży liczyliśmy na prysznic i wygodne łóżko. Ale to pragnienie musiało jeszcze trochę poczekać. Pracownicy hotelu odtańczyli dla nas taniec powitalny, po czym powiedziano nam żebyśmy uzbroili się w cierpliwość i ze spokojem poczekali na pokój.
Pokój pozostawiał wiele do życzenia, a po obejrzeniu
łazienki, stwierdziliśmy, że przed prysznicem trzeba udać się do baru (w folderach hotel miał 5 gwiazdek). Przy cuba libre,
rozmawiając ze znajomymi perspektywa nam się trochę zmieniła i uznaliśmy, że
nie mamy najgorzej. W końcu ściany łazienki nie są pokryte grzybem, mamy ciepłą
wodę, okna nie wychodzą na śmietnik… Trzeba zacząć się bawić!
Warunki pokojowe zrekompensowała nam plaża. Leżaczki pod
palmami, z których co jakiś czas tubylcy zrywali zielone kokosy. Dwumetrowe
lazurowe fale, na których można się nieźle zabawić. Lekki wietrzyk, słoneczko,
30 st. C. Tak, jak na grudzień to całkiem niezły klimacik.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz