Mamy dwoje
dzieci. Wychowują się w tym samym domu, wśród tych samych zasad, obowiązków,
otoczone tą samą porcją (w każdym razie bardzo się staramy) miłości. A jednak
jest to dwójka tak odmiennych ludzi, charakterów. Rozumiem, ze mają zróżnicowane
zainteresowania, inaczej postrzegają świat. Czasem jednak, próbując stanąć
obok, widzę jakby byli wychowywani w dwóch różnych domach, przez zupełnie
innych rodziców. I wówczas stawiam sobie pytanie, czy to wychowywanie w ogóle
ma jakiś sens? Wiem czasem lepiej pewnych pytań nie zadawać.
Ranek.
Budzik wyrywa nas z błogiego stanu, rozum nakazuje nie odwlekać egzekucji i jak
najszybciej wysunąć się z ciepłego kokonu nocy. Toczę wewnętrzną walkę przed zimnem
poranka. I wówczas słyszę, tupot stópek małego robaczka. Staje w drzwiach
sypialni szczęśliwy chłopiec. Jego uśmiech na ustach mówi mi, że na świecie nie
jest tak źle, że wystarczy przełamać opór, wyskoczyć spod kołdry i będzie
super. Na moment przytula się do mnie, by już biec szorować ząbki, ubierać
ciuszki, niemal w locie połykać śniadanie, do plecaka włożyć picie, kanapkę,
owoc i oczywiście coś słodkiego, jeszcze buty, bluza szkolna i gotowy żołnierz
stoi przed drzwiami, a z jego ust wydobywa się okrzyk pierwszy. Tylko z kim on
się ścigał?
Obok w
pokoju nie mieszka przecież drugi zawodnik. Tam zaszyła się księżniczka. Ona
pierwsza nie wybiega, ona czeka aż przyjdą ją budzić. Ona nie zrywa się z łóżka
tylko zapada się w nie coraz głębiej. Tulona i oblepiana porannymi pocałunkami
coraz mocniej zaciąga kołdrę na głowę, jakby ta puchowa pierzynka miała ją
zasłonić przed światem. Tam nikogo nie ma, zostawcie laleczkę w spokoju,
pozwólcie jej jeszcze chwilkę pobyć w krainie marzeń. Zaspane oczka razi światło
słońca, uszy bolą od porannych dźwięków, nóżki nie dają sobie rady z krokami, a
rączki nie chcą trzymać szczotki do zębów. Odkręcenie pasty jest wysiłkiem
niebywałym, a to dopiero początek zmagań z dniem.
Przez
pierwsze minuty podchodzę do Ani ostrożnie, starając się pomóc jej w
przezwyciężaniu trudów poranka. Jednak im bliżej do godziny zero i wyjazdu do
szkoły tym szybciej można zobaczyć jak moja cierpliwość zamienia się w
rozdrażnienie. Kiedy uda mi się wyciągnąć śpiocha z łóżka i widzę, że kieruje
się w stronę łazienki zostawiam ją i schodzę do kuchni, szykować śniadanie. Co
jakiś wołam kontrolnie Aniu! Jak trener na swych zawodników nadając im tempo.
Gdy nie słyszę żadnych ruchów na górze, wbiegam na pięterko i staram się nie
eksplodować, widząc Anię malującą kwiatki na zaparowanym lustrze w łazience.
Wiem, że to dopiero początek, za chwilę zaczną się dyskusje odnośnie rzeczy,
które dzień wcześniej Ania sobie przygotowuje. Ale przecież jak można
przewidzieć wieczorem, w co człowiek rano będzie się chciał ubrać. Potem
fryzura: kitki, warkoczyki, rozpuszczone… Zejście na śniadanie. Czuję się jak
kat, który nie pozwala układać abstrakcyjnych wzorków z chrupek, który zabija
dziecięcą wyobraźnię. Chłopaki siedzą już w samochodzie i grzeją silniki, a przed
Anią jeszcze wybór butów, bluza… Zazwyczaj kiedy już już wydaje mi się, że
zamknę za nimi drzwi i zostawię kolejny poranek za sobą Ani przypomina się, że
czegoś zapomniała i musi biec na górę.
Ale wreszcie
udaje się. Towarzystwo w samochodzie pędzi na spotkanie ze światem. A ja
przygotowuje sobie kawę, słucham tykającego zegara, popijam pierwszy łyk i
witam się z dniem.