piątek, 9 listopada 2012

Trylogia Millennium

Nie lubię książek, które wywołują we mnie strach. Nie chcę czytać o nienawiści, przemocy, niesprawiedliwości. Nie lubię się bać, mieć problemów ze zgaszeniem światła, wejściem do lasu czy uśmiechnięciem się do nieznajomego. Dlaczego zatem czytałam z zapartym tchem trylogię Millennium Stiega Larssona? Dlaczego nie przeraziły mnie już tytuły? Dlaczego po pierwszych stronach, chcąc zamknąć opasłe tomisko i wepchnąć w najgłębszy narożnik szafki, nie mogłam? Nie wiem. Wiem tylko, że przez kilka tygodni kradłam każdą wolną minutę, by wreszcie zrozumieć, co się stało, kto zawinił...

Dlaczego polubiłam bohaterkę, drobną, mocno wytatuowaną dziewczynę? Dlaczego tak bardzo jej kibicowałam w walce z całym światem? Nie sądzę, by ona polubiła mnie. A jednak ze wszystkich sił chciałam by jej się udało. Wiedziałam, że racja stoi po jej stronie.

Myślę, że Stieg Larsson pod płaszczem brutalności i okrucieństwa ukrył wiarę w człowieka, w jego dobroć, w siłę przyjaźń i bezinteresownej pomocy. Prowadząc czytelnika przez najgłębsze zakamarki piekła pokazuje mu światełko w tunelu. Taka bajka dla dorosłych, gdzie w końcu dobro będzie musiało zwyciężyć ze złem, inteligencja z głupotą, a każde kłamstwo prędzej czy później ujrzy światło dzienne. Najbardziej jednak nurtujące mnie pytanie, to czy uda się wygrać z czasem, czy na rozwiązanie zagadki nie będzie za późno. Bo przecież Larsson to nie Andersen, który w razie czego może skorzystać z pomocy dobrej wróżki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz